Kursy doszkalające dla kierowców - strata kasy czy może jednak warto?

Większość kierowców na drogach uważa, że są dobrymi kierowcami. Wy, którzy to czytacie zapewne też. Jednocześnie uważamy, że większość osób na drogach nie ma pojęcia o prowadzeniu samochodu. Według psychologii społecznej to zjawisko ma własną nazwę - "złudzenie ponadprzeciętności". W badaniach przeprowadzonych w 1981 roku okazało się, że 80% kierowców zaliczyło się pod względem umiejętności do najlepszych 30%. 

W jaki sposób zatem możemy uznać kogoś obiektywnie za dobrego kierowcę?

Według mnie ciężko byłoby wyznaczyć konkretne kryteria oceny umiejętności za kierownicą. Czy powinniśmy uznać za dobrego kierowcę kogoś, kto za swój cel życiowy obrał udowodnienie, że czas dotarcia do celu według Mapy Google da się skrócić minimum o połowę, niezależnie od ilości złamanych przepisów? Czy może jednak nieskażonego brawurą ojca rodziny, który posiada prawo jazdy od 30 lat, ale pomimo tego nie zauważyłby podsterownego poślizgu do momentu aż zintegruje swojego Passata z przydrożnym drzewem?

Niezależnie od tego jaki typ kierowcy uznamy za wzór do naśladowania, według mnie kluczową cechą dobrego kierowcy jest chęć doskonalenia. Znam wiele osób, które uważają, że z racji tego, iż mają prawo jazdy 30 lat automatycznie są doświadczonymi kierowcami, mimo że nie mają pojęcia o rodzajach poślizgu ani nie posiadają umiejętności kontrowania. Uleganie złudzeniu ponadprzeciętności wspomnianemu wyżej jest według mnie największym problemem na drogach. Co chwilę słyszymy o osobach jeżdżących "Szybko ale bezpiecznie", mimo że jadą właśnie na łysych oponach 150km/h obwodnicą Trójmiasta, po czym integrują swój wóz z barierkami na poboczu. Nie będę ukrywał - ten problem dotyczył też mnie, jednak od czasu kupienia stosunkowo mocnego RWD postanowiłem coś z tym zrobić.

I tak właśnie dochodzimy do sedna dzisiejszego wpisu - w ostatnią niedzielę wybrałem się na Autodrom Pomorze w Pszczółkach, żeby wziąć udział w szkoleniu na płycie poślizgowej. Możecie uznać mnie za frajera, bo przecież płytę poślizgową można zorganizować sobie zimą pod opuszczonym Tesco w Starogardzie za darmo. Uznałem jednak, że chaotyczne ślizganie się dookoła latarni ma mimo wszystko niewiele wspólnego z doskonaleniem umiejętności, więc warto jednak załatwić sobie instruktora siedzącego na prawym fotelu, który będzie mnie bić gazetą jak znowu popełnię jakiś błąd. 

Czy było warto? Według mnie jak najbardziej, jednak nie dlatego, że mogłem przez godzinę upalać na torze czy też poślizgać się na płycie o przyczepności ubitego śniegu. Warto było głównie dlatego, że druga osoba obiektywnie mogła ocenić to, co wyprawiam czasami za kierownicą, oraz od razu poinformować mnie, że zachowuję się jak małpa z ADHD gdy tylko zaczynam tracić przyczepność.

Przede wszystkim - taki kurs nie uczyni z was Kena Blocka, uprawniając was do przelatywania każdego zakrętu i skrzyżowania z pełną kontrą i gazem wciśniętym w podłogę. Nie ma na świecie osoby, która po godzinnym kursie będzie w stanie opanować całe zagadnienie opanowywania poślizgu do perfekcji. Wiele osób pojawia się na tym kursie kilka-kilkanaście razy, a pomimo tego nadal się uczą nowych rzeczy.

Głównym celem kursu jest zapoznanie się z reakcjami samochodu w warunkach słabej przyczepności, prawidłowymi odruchami za kierownicą oraz uświadomienie w kontrolowanych warunkach różnicy jaka pojawia się zależnie od siły przyłożonej do hamowania z ABSem oraz bez niego oraz przy różnych prędkościach. A różnica, jak się okazuje jest dość znacząca. 



Dla przykładu - przy 50km/h udało mi się zatrzymać Ekspres przed linią kratek odpływowych. Z kolei przy 60km/h dojechałem już prawie do końca płyty poślizgowej.


Nie mówiąc już nic o hamowaniu bez ABSu, podczas którego nie mogłem hamować pulsacyjnie:




Co prawda zatrzymałem się z 50km/h szybciej niż z 60km/h z ABSem, jednak nie było to w żaden sposób kontrolowane hamowanie. 

Tak jak wcześniej pisałem - w takim szkoleniu nie chodzi o to, żeby po wyjechaniu z niego móc przelatywać przez miasto z prędkością pocisku międzykontynentalnego. Chodzi o to, żeby uświadomić sobie, że samochód to 1-1.5 tony stali, która nie zatrzyma się w miejscu, oraz może być momentami ciężka do opanowania. Owszem - możecie się rozpędzić do 150km/h na krętej, wąskiej, leśnej drodze. Warto jednak zdawać sobie sprawę z tego, że jest to idiotyczny pomysł, jeśli nie macie stuprocentowej pewności, że zza zakrętu nie wyskoczy wam na drogę lis/zając/jeleń/dziecko/podsterowność. 

Dodatkowo dowiecie się też o ułomnościach systemów bezpieczeństwa w samochodach, takich jak to, że ABS w E46 dopiero po 30 metrach sunięcia naprzód bez jakiejkolwiek kontroli nad samochodem ogarnie, że warto byłoby kierowcy pozwolić skręcić, i przy 60km/h już kompletnie nie macie szansy ominąć przeszkody jeśli nie skręciliście kierownicy przed wciśnięciem hamulca. 

A nawet jeśli to zrobiliście to te 30 metrów przelecicie bokiem, a przeszkodę zahaczycie bagażnikiem.

Z kolei część szkolenia na "rondzie" bardzo szybko uświadamia jak ważne są porządne opony. W tylnonapędowym samochodzie przyczepność z tyłu podczas jazdy bokiem jest bardzo istotna, pomimo tego, że celowo często ją zrywamy.

Ekspres ma 4 opony tej samej firmy, ten sam model opon.

Przednie z 2019 roku, tylne z 2003 :v

Na okrągłej płycie poślizgowej nie byłem w stanie zrobić pełnego kółka właśnie z tego powodu. Dlaczego akurat z tego powodu? Ponieważ K. swoim Roadsterem mającym zaledwie 61KM nie miała z tym żadnego problemu. Różnica między naszymi samochodami jest taka, że K. ma dość dobre opony na obu osiach, dzięki czemu nawet na płycie poślizgowej tył utrzymuje trochę przyczepności. Z moimi starymi oponami przyczepność jest znacznie mniejsza, przez co gdy tylko dodałem odrobinę za dużo gazu od razu robiłem pełny piruet wokół własnej osi.


Dodatkowo udało się załatwić z instruktorem kilka kółek po torze, który akurat był wolny, także wykorzystałem okazję żeby nieco poupalać :v


    

    

Podsumowując - kurs uważam za udany i polecam każdemu chociaż raz się na niego wybrać, niezależnie czy jeździcie rodzinnym kombi, bawarskim coupe czy terenówką (*wymowne mrugnięcie okiem do Frędzla, które wygląda jakbym przechodził ciężki wylew*). Jest to bardzo fajny sposób na spędzenie weekendowego popołudnia, a ponadto dowiecie się, że Wasz samochód w sytuacji awaryjnej może dość konkretnie Was zaskoczyć. Tym bardziej, że koszt takiego kursu który wam to uświadomi jest znacznie mniejszy niż koszt spotkania z sarną, którego byście uniknęli dostosowując prędkość do warunków.

Popularne posty z tego bloga

Gazotan biedanu

Obudowa termiczna dolotu w BMW E46

Ustawienie zbieżności na partyzanta - relacja z wymiany końcówek drążków kierowniczych